Historia nieznanego powstańca: Leśce – Bogucin 1864
Leśce – tereny Lubelszczyzny w czasie powstania styczniowego były jednym z najbardziej aktywnych rejonów w kraju. Wcześniej pisałem o potyczkach powstańców z Rosjanami w okolicy Przybysławic i Garbowa. Do tych dwóch miejsc musimy dodać jeszcze miejscowość Leśce.
Autor i bohater nieznany
Przeglądając dawne czasopisma z XIX wieku natrafiłem na napisany przez nieznanego autora opis walki powstańczej na terenie Lesiec w święto Trzech Króli 6 stycznia 1864. Opisana została historia młodego chłopaka, który przeżył tą potyczkę. Znamy jego imię, ale nazwisko nie do końca, o czym można się przekonać czytając historię tego chłopaka. Szkoda też, że nie wiem kto ją opisał. Mogę jedynie zadać pytanie, czy może autorem tej opowieści był to ktoś z rodziny Trzcińskich ( właściciele Lesiec), czy może ktoś z rodziny Jezierskich (właściciele Bogucina i Garbowa) a może jeszcze ktoś inny.
Wydarzyło się w Leścach
Pomiędzy poległymi znajdował się młodzieniec 26 – letni miernego wzrostu, włosów ciemnych, kędzierzawych, pchnięty w bok kilkakroć dzidą kozaka, cięty parę razy w głowę i ręce. Po kilkogodzinnym letargu obudził się ten młodzieniec, a zebrawszy wszystkie siły, powstał i ruszył ku szosie, aby się zabrać z nadchodzącym omnibusem pocztowym do bliższej stacyi, albo do Lublina. Stanął przed końmi krwią zbroczony i na pół nagi. Poczciwy pocztylion zatrzymał się i chciał proszącego o litość wsadzić do powozu, ale jakiś groźny wojskowy Moskal, jadący z drugimi podróżnemi, nie pozwolił na to, a ci nie mieli dosyć odwagi i serca, aby stanąć w obronie rannego. Ruszył więc dalej omnibus pocztowy, a nasz nieszczęśliwy ranny zwrócił się na prawo ku wsi Bogucinowi, gdzie ze stawku przy szosie fornal woził wodę do gorzelni na wzgórzu stojącej. Krwią zbroczony leciał co wybiedz mógł, wysilając się do reszty i wołał na fornala, ale ten wystraszony zmykał po za gorzelnią, sądząc, że upiór jaki go goni, choć to już dosyć późno było nad ranem. Gdy jednak ranny z wysilenia upadł przy stawie i tam leżał nieruchomy, odważył się fornal pójść do niego, zabrał go na plecy, zaniósł do gorzelni i położył skostniałego, ledwie dyszącego, przy kotle parowym. Dano znać zaraz ekonomowi tego folwarku, który posłał po cyrulika w blizkim Garbowie, a ten przybywszy, opatrzył biednego młodzieńca, umieszczonego tymczasem po przybyciu ekonoma w czworaku blizkim u owczarza, skąd z powodu blizkości szosy wypadło go w inne miejsce przenieść, aby nie był niepokojonym przez żołnierzy ciągle przechodzących i wstępujących do bliższych domów. Tymczasem zebrano do Lesiec resztę poległych z pobojowiska, pomieszczono w trumnach i w ten sam dzień po nabożeństwie pochowano solennie na cmentarzu Garbowskim. Było tam dwóch Węgrów, ojciec i syn, pomiędzy tymi ciałami. Na kolonii niedalekiej, u pewnych gospodarzy starannie pielęgnowany, przychodził nasz ranny powoli do siebie, lubo oprócz ran cierpiał na przeziębienie i odmrożenie członków. Sprowadzono lekarzy z Lublina, którzy chcieli mu odjąć dwa palce przecięte u lewej ręki, a ledwie wiszące na skórce spodniej. Roztropny felczer oparł się temu i podwiązał deseczkę pod całą rękę, opatrywał codziennie tę rękę i palce, i miał tę pociechę, że je uratował, bo się palce przygoiły. Po dwumiesięcznej przeszło kuracyi zupełnie udało się wyleczyć naszego pana Józefa, bo tak mu było na imieniu; trzeba było teraz pomyśleć o dalszym jego losie, a trudno go było zatrzymać w kraju. Postanowiłem przeto wysłać go za granicę. Oporządzony w najpotrzebniejsze rzeczy i zaopatrzony w paszport już tylko co miał wyjechać, ale wypadało ominąć blizkie miasteczka Markuszów i Kurów, aby go bezpieczniej dostać do poczty. Przybył więc do mnie dla pożegnania się. Jesteśmy przy śniadaniu, w tem słyszymy tentent nadjeżdzającej konnicy. W oka mgnieniu otoczony dwór nasz na osobności pomiędzy lipami stojący, a kornet (podchorąży), dowodzący tym oddziałem przybyłych dragonów, dobijał się do głównych drzwi, aby mu je otworzono, bo były na klucz zamknięte. Wyszedłem więc otworzyć. Stanął ów kornet przede mną i oświadczył mi po rusku: „nada pokazat wsiech waszych ludiej”, a podoficerowie wchodzili z żołnierzami na prawo i lewo ze sieni, celem rewizyi, do pokoi. Dzięki Bogu, nie zmięszałem się najmniej, zachowałem zupełną spokojność, i odpowiedziałem: