Zima tamtego roku była sroga i długa…
Budząc się z zimowego letargu wychodzimy z domu. Nie tylko z konieczności ale też z potrzeby duszy. Mimo obaw przed wirusem ciągnie nas do ludzi, zwłaszcza takich jak Monika Oleksa prowadząca w Bogucinie warsztaty pisarskie, które od samego początku odbywają się w Izbie Tradycji.
Trzask palącego się drzewa w starodawnej „kozie” i ciepło bijące z jej wnętrza pozwoliło uczestnikom zgromadzonym podczas ostatniego ze spotkań zapomnieć o śnieżnej i mroźnej zimie panoszącej się za oknem. Pochłonięci ćwiczeniem literackich technik, dających upust wyobraźni, zasłuchani w opowieści stworzone przez nas samych, na kilka kwadransów przenieśliśmy się do innego świata. Świata pełnego historii, które może i mają swój tradycyjny początek, środek obfitujący w zakręty ale ich koniec nie zawsze wieńczy kropka.
Po kilku takich spotkaniach widać, że ani trud prowadzącej zajęcia ani czas poświęcony dla literackich zmagań nie jest czasem straconym. Szlifujemy swój warsztat i odkrywamy talenty. A na potwierdzenie, że słów, na gwałtowne podmuchy wiatru nie rzucam, zapraszam do lektury „pracy domowej” odrobionej, moim zdaniem, na szóstkę z plusem przez Beatę Bogusz.
Zadanie polegało na „pociągnięciu” opowieści, której zalążek stanowi tytułowe zdanie.
I nic nie stoi na przeszkodzie, by nasi czytelnicy również wytężyli wyobraźnię i stworzyli swoją opowieść. Można ją wysłać do Moniki Oleksa na adres monicao.jesienna@gmail.com i poprosić o kilka słów recenzji. A nuż ktoś uwierzy w swój talent i zechce go rozwijać?
Zima tamtego roku była sroga i długa… .
Nawet wioskowa starszyzna nie pamiętała zimowego chłodu ciągnącego się aż tak długo. Jak złapała w swoje szpony listopad, tak nie odpuszczała aż do marca. Dopiero przesilenie wiosenne przyniosło ze sobą ocieplenie. Wyczekiwane niecierpliwie, wytęsknione słońce zaczęło mocniej grzać, a śnieg w końcu zaczął znikać.
Wieś nie była duża. Tworzyło ją 14 domów ustawionych w krąg. Za każdym domem przycupnęła pół lepianka będąca domowym składzikiem na zapasy, narzędzia a także schronieniem dla inwentarza. Pośrodku wsi był plac, na którym zbierali się mieszkańcy by razem obradować, świętować albo się smucić. Generalnie całe ich życie społeczne toczyło się na tym placu. Chaty były za małe na to by dziać się w nich mogło coś więcej oprócz spania i jedzenia.
Ostatniego roku na samym środku placu postawili dach na palach. Upał dokuczał wtedy straszny, na przemian z ulewami, a spraw do omówienia ciągle było sporo. Wieś się rozrastała, przybywało mieszkańców, a więcej ludzi to zaraz i więcej kłopotów.
Gdy zaczęły się jesienne szarugi, wszędzie rozpanoszyło się błoto. Było i na placu, w domach i wokół domów. Dopiero mrozy listopadowe zlikwidowały ten problem. Ale jak to zwykle bywa: coś za coś. Zima złapała ich mocno. Listopadowe śnieżyce zaskoczyły wszystkich. Potem też dokuczały często, wicher aż zatykał oddech w płucach, a mróz szczypał policzki i nosy. Kto nie miał wystarczającej ilości wyprawionych skór, ten nie miał szans na przetrwanie! A trzeba było często wychodzić po drewno na opał, zwierzęta oporządzać. Gliniane podłogi też ciepła w chatach nie trzymały i ciągnęło chłodem pomimo niegasnącego ognia na środku. Dzieciaki musiały być dobrze opatulone żeby się nie pochorowały. Te w kołyskach miały ciepło, ale te łażące już marzły i marudziły. Jak doda się do tego małe wymiary chałup, to już tylko krok od katastrofy. Co rusz słychać było awanturę jakąś. Tu ktoś krzyczał, tam płakał.
Zimą zwykle mężczyźni z wioski wychodzili do pracy w lesie. Drzewo było dla nich podstawowym budulcem i wokół wioski mieli go pod dostatkiem. Rąbali drzewa, wypalali chaszcze i dzięki temu na wiosnę mieli nowe pola do obsiania. I materiał do budowy też. A przy tym i zwierzynę łatwiej było wytropić na śniegu. Wracali więc do domów swych zmęczeni, ale zadowoleni ze swojej pracy.
Ta zima była inna. Gorsza. Szalejące wichry, zacinający śnieg i duży mróz prawie całkiem uniemożliwiły pracę drwalską. Jak tylko trochę cichł wiatr, wówczas zbierali się i jechali sańmi do lasu by uzupełnić szybko zapasy opału, który topniał szybciej niż śnieg wiosną. Tylko ci, którym skór zabrakło wyruszali na polowanie. Reszta wolała nie wychylać głowy poza wioskę. Jednak mniej mięsa oznacza większe zużycie produktów zbożowych. Zapasy znikały szybciej niż zwykle, choć trzeba się było przygotować na to, że będą potrzebne na dłużej. Niektórzy musieli więc zacząć zmniejszać dzienne racje żywnościowe. Odbijało się to, niestety, na zdrowiu. Im bliżej wiosny tym częściej palił się stos pogrzebowy za wsią. Umierali najsłabsi, najstarsi i najmłodsi. I ci nierozważni, za bardzo ciekawi świata też.