Obrazki z dalekiej pamięci

Tyle zdarzeń wyleciało z przepastnej pamięci, a jeszcze tyle w niej pozostało. Pamiętam go jak wybiegał radośnie ze „starego” domu coś tam sobie podśpiewując. Na głowie nieodłączna czapka z daszkiem albo kraciasta chusteczka do nosa związana w cztery rogi. Jak ona się trzymała na głowie? Do dzisiaj nie wiem. Dla mnie była zabawnym nakryciem głowy. Czasami w biegu gubił buty, a czasami sam je podrzucał nogą do góry, kiedy w podskokach zdążał do gospodarskich zajęć. Śmiałam się z piruetów jakie wyczyniały w locie. Oglądałam jego harce jako dziecko a na przestrzeni kilkunastu lat z niepokojem zauważyłam, że coś się zmieniło. Zwolnił. Już nie wybiega. Od jakiegoś czasu wychodzi. Z roku na rok coraz wolniej, ale wciąż żwawo.

Uwielbia konie. Odkąd sięgam pamięcią zawsze jeden „ogon” w zagrodzie musiał być. Najczęściej „kobyła” – tak się kiedyś na wsi mówiło. A było ich kilka – tych „kobył” – na przestrzeni lat, zanim ciągniki zastąpiły zwierzęta. Ich imiona najczęściej powtarzały się. Po „Miśce” była inna „Miśka”, a po niej „Mysza”, później znów „Miśka”. Nie pamiętam innych nazw. Prawie wszystkie były niskie, krępe i spokojne. Czasami usadzał nas na wierzchu konia i prowadził go powoli trzymając za uzdę, a my gibaliśmy się na grzbiecie zwierzęcia kurczowo uczepieni grzywy. To była zabawa! „Zapasione” – mówiła mama. Może i tak, ale nie pamiętam, żeby zrobiły nam krzywdę. Fakt, że czasami któreś spadło z wozu, ale to raczej przez swoją nieuwagę niż końską złośliwość. Zapomniałabym – były też źrebaki. O, te nam się bardzo podobały, bo brykały tak samo wariacko jak my.

Za młodych lat jeździł motorem. Poczciwym Gilem czy WSK – ką. Charakterystyczny warkot już z daleka roznosił się nad łąkami, kiedy wracał z mleczarni do domu. Wybiegaliśmy naprzeciw, by choć kawałek móc się z nim przejechać „gramoląc” się z przodu na czarne siedzenie. To była jazda! Nie do odtworzenia.

Albo siadaliśmy w lecie na kocu pod wysokim czereśniowym drzewem i łaskotaliśmy go kawałkiem trawy, kiedy ucinał sobie drzemkę po obiedzie. Albo pod tym samym drzewem zadzieraliśmy głowy niczym młode bociany karmione przez matkę i wołaliśmy ku górze: „tata, rzuć gałązkę! jeszcze mi!, jeszcze jedną! o tam, są takie gęste!” Nie ma już tej czereśni, a nawet gdyby była – jej owoce już tak nie miałyby tego smaku, bo to był smak dziecinnej beztroski. Smak jedyny w swoim rodzaju.

Mój Tata… . Skończył 70 lat. Minęły jak jedna chwila…, „jak po nocnym niebie sunące białe obłoki nad lasem”. Mój Tata… . „Choć w papierach lat przybyło” wciąż ten sam, tam w środku. Był, jest i niech będzie. Jak najdłużej. Jak stały ląd, do którego przypływamy niczym statki do portu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *