Bogucin w ogniu – 73 rocznica pacyfikacji

W dniu 9 lica 1944 roku, od wczesnych godzin porannych, kiedy ludzie jeszcze spali, Niemcy wspomagani oddziałami Własowców obstawili Kolonię Las Boguciński. W momencie, gdy zaczęło świtać – podpalali pierwsze zabudowania. Rozpoczęła się brutalna i krwawa pacyfikacja. Ludność była przerażona. Wszystkich ogarnęła panika i strach, kiedy wieś zaczęła się palić na długości ok. pół kilometra. Kłęby dymu wznosiły się ku niebu. Słychać było strzały wymieszane z lamentem i płaczem. Kiedy osiadł ostatni kurz okazało się, że od ognia i kul okupanta zginęło 18 osób, w tym siedmioro dzieci.

W tym roku minęła 73 rocznica tamtych tragicznych wydarzeń. W Kościele p.w.Przemienienia Pańskiego w Garbowie odprawiona została msza św. ku czci bestialsko pomordowanych. Przy pomniku ofiar obok złożonych kwiatów znów zapłonęły znicze. Będziemy przychodzić tu co roku, aby nikt nie musiał przywoływać słów znanego wiersza: „Gdzie mogiły z tamtych lat? Czas zatarł ślad”.

Poniżej relacja bezpośredniego uczestnika i świadka pacyfikacji, p. Jana Suleja spisana przez ucznia Szkoły  Podstawowej w Bogucinie (mieszkańca Piotrowic Wielkich) Wiktora Remiasza – laureata konkursu „II Wojna Światowa we wspomnieniach mojej babci i dziadka”:

Działo się to niedaleko naszego domu (dzisiaj na tym miejscu mieszkają państwo Fiutowie). Miałem wtedy ok. 8 lat i doskonale pamiętam tamto wydarzenie. W jastkowskim pałacu stacjonowali niemieccy esesmani. W godzinach wieczornych przed zmierzchem 8 lipca 1944 r. grupa partyzantów postępując lekkomyślnie zrobiła zasadzkę, kładąc deskę z nabitymi gwoźdźmi na szosę. Ich celem było zatrzymanie Niemców wracających ze sztabu z Puław do Jastkowa. Przebywali oni w pałacu i nadzorowali gospodarstwo rolne. Partyzanci zaatakowali dwóch SS-manów, jadących motocyklem z koszem. Jeden z nich był oficerem. Niemcy strzelając, skryli się w rowie, a jeden z nich został lekko zraniony w dłoń. Partyzanci zabierając ludziom konie uciekli w kierunku Sługocina. Gdy wszystko ucichło Niemcy pojechali w kierunku Jastkowa. Okoliczni gospodarze mieli żal do partyzantów, że niepotrzebnie strzelali do niemieckiego oficera, teraz przez to mogą ucierpieć niewinni ludzie. Partyzanci nie brali pod uwagę obaw mieszkańców wsi. Twierdzili, że chcieli wyrównać własne porachunki. Niektórzy mieszkańcy Bogucina jeszcze tej nocy obawiając się zemsty ze strony okupanta opuścili swoje domy. Zabrali zwierzęta i cenniejsze rzeczy ze sobą, do swych bliskich i znajomych, między innymi do państwa Michoniów w Piotrowicach, gdzie znajdował się schron (w piwnicy).
Mój ojciec pod osłoną nocy załadował na wóz bieliznę i pościel, aby ją wywieźć do rodziny Wąsików w Piotrowicach Wielkich. Wybiegła jeszcze za nim moja 6-letnia siostra Jasia słysząc w oddali lecący samolot, przestraszyła się i płacząc prosiła ojca, aby ją zabrał. Ojciec na to rzekł „Idź dziecko do mieszkania, ja tylko wywiozę bieliznę i wrócę po was”. Gdy pojechał, Jasia wróciła do reszty rodzeństwa i babci do mieszkania. Matka moja razem z siostrą Krystyną i bratem Stachem wzięli bydło i popędzili je w stronę Piotrowic Wielkich. Matka musiała to bydło popędzać, gdyż wcale nie chciało iść. W tym czasie już przyjechali Niemcy. Matka chciała zawrócić, ale Krystyna i Stacho nie chcieli jej puścić (wspomina jeszcze Krystyna). Cała wieś została otoczona. Było to o świcie, ja spałem w kuchni, gdy przyszła babcia mnie obudzić. Wstałem i ubrałem się szybko. W tym czasie przez otwarte okno padł strzał do mojej 4-letniej siostry Danusi. Zraniona zaczęła bardzo głośno płakać. Próbowałem ją uciszyć, ale zaraz babcia zabrała ją do pokoju. Drzwi były zamknięte. Niemcy zaczęli się dobijać do drzwi i krzyczeć. Babcia krzyczała abym ich nie wpuszczał. Ale cóż ja taki mały chłopiec mogłem zrobić? Niestety, wyważyli drzwi, weszło dwóch Niemców. Jeden z nich miał już przygotowaną w rękach słomę do podpalania. Ja uciekłem do pokoju trzymając drzwi, które składały się z dwóch połówek. Niemiec wpadając do pokoju strzelił do babci, która nie zdążyła wypowiedzieć słowa. Babcia osunęła się na podłogę, nie wydając żadnego głosu. Wtedy esesman zaczął strzelać do wszystkich po kolei: do moich sióstr 2-letnich bliźniaczek Helci i Stefci i do 6-letniej Jasi. Później wyciągnął mnie z za drzwi, postawił na środku pokoju i strzelił w bok. Kula przeszła mi przez płuca i z tyłu pleców wyszła. Nie zastanawiając się w ułamku sekundy wskoczyłem pod łóżko. Kiedy tam się znalazłem, jeden Niemiec podpalił słomę w kuchni. Drugi wyskoczył oknem i czekał przy parapecie na zewnątrz z karabinem maszynowym wycelowanym w moją stronę. Wiedział, że ja pod tym łóżkiem jeszcze żyję i będę próbował uciekać. Kiedy wychylałem się spod łóżka on we mnie celował. Wówczas chowałem się znów. Udało mi się jednak wciągnąć, płaczącą siostrę Jasię pod łóżko. Niemiec widząc, że ja nie wychodzę, a ogień sięga już drewnianego łóżka i pali się podłoga, odszedł wrzucając do pokoju granat. Granat spadł na puste łóżko, gdyż wszystkie pierzyny zostały wywiezione. Granat wybuchając zranił dotkliwie moją siostrę w brzuch, a mnie w nogę. Wahałem się, co mam zrobić, dać się zabić czy żywcem spłonąć. Nie miałem już wyjścia. Niemcy widząc, że już po nas, opuścili nasz płonący dom i byli już u sąsiadów. Wyszedłem spod łóżka i wyciągnąłem ranną siostrę. W kołysce zwróconej tylną ścianą do ognia, leżał mój 9-miesięczny braciszek Tadzio. Rozprzestrzeniający się po pokoju ogień jeszcze go nie objął i nie parzył, gdyż braciszek uśmiechał się i machał rączkami. Do dziś nie mogę darować sobie tego, że go nie uratowałem. Mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie wyrzuciłem go przez okno. Może wtedy by przeżył. Byłem sparaliżowany strachem. Wszystko już się paliło, nawet włosy miałem opalone. Ratowałem siostrę. Przystawiłem szybko krzesło i przez otwarte okno opuściłem siostrę na ziemię. Potem wyskoczyłem sam. Płonęły już następne zabudowania. Nad wioską, co chwila przelatywał samolot ostrzeliwując z powietrza uciekających ludzi. Kto uszedł uwadze żołnierzom lądowym, dostał się pod ostrzał z powietrza. Siostra nie mogła iść, bardzo jęczała z bólu. Zobaczyłem, że od strony płonącej stodoły biegnie Niemiec. Schowałem się szybko z siostrą pod rozłożysty krzak, kładąc się na ziemię. Niemiec dobiegł do następnych zabudowań. Ja biorąc siostrę Jasię na plecy, niosłem ją w bólu do rodziny Wawerskich. Gdy nadjeżdżały samoloty, kładliśmy się na ziemię. Po ok. 600 m dotarliśmy ostatkiem sił do Wawerskich (mojej siostry zamężnej, tylko innej matki), ale tam nikogo nie było. Wszyscy wcześniej pouciekali. Dom był otwarty, nie zamykali go, aby jeśli ktoś przyjdzie to nie powybijał szyb, chcąc się dostać do domu. Przed ich domem stały dwa wiadra wody, bo studni nie było. Siostrę widocznie paliła gorączka, ponieważ cały czas jęczała i wołała pić, nie ruszając się. Widziałem, że wszystkie wnętrzności miała na wierzchu. Ja jej tę wodę przynosiłem, i tak piła i zwracała na zmianę. W domu na podłodze zrobiła się sadzawka, mieszała się tam woda z krwią. Siostra żyła jeszcze 2-3 godz. Może jakbym nie dał jej tej wody do picia to by dłużej żyła. Ja krwawiłem też i kładłem się co chwila w inne miejsce bo mnie wszystko bolało i nie mogłem sobie znaleźć wygodnego miejsca. Przeleżałem tam cały dzień i całą noc. Następnego dnia odnalazł mnie 15-letni syn Pomorskich. Jego rodzice zginęli. Schronili się w piwnicy przed ogniem, ale zaczadzieli od dymu. To właśnie on mnie uratował, gdyby nie on, to ja też bym tam umarł. Kiedy mnie znalazł, byłem nieprzytomny. Rozgłosił ludziom, że leżę tam razem ze swoją siostrą. Wtedy wrócili moi rodzice i nas znaleźli. Niedługo po tym wrócili Wawerscy. Ubrano siostrzyczkę na biało, a mnie ojciec razem z moją siostrą Stanisławą Wawerską zawieźli do szpitala im. Bożego Jana w Lublinie. Mama z nami nie pojechała, gdyż bała się z powodu braku dowodu osobistego. Do szpitala zawieźli mnie na wozie w pierzynach. Nie wiem czy dał mi ktoś na drogę wiśnie czy sobie to wyobrażałem, bo mam świadomość tego, że jadłem wiśnie. Jechaliśmy pod ogromnym strachem przed Niemcami. W szpitalu lekarze cudem mnie odratowali. Pozostałem tam ok. 2 tygodni. W tym czasie były bombardowania Lublina i szpitala. Siostry znosiły chorych do piwnicy, a po bombardowaniu wnosiły nas z powrotem na sale szpitalne. Tak było wiele razy. Gdy rodzice przyjechali w odwiedziny, lekarz kazał zabierać mnie do domu. Rodzice tłumaczyli, że nie mają ubrania, a on mówi: „Zdjąć marynarkę i w marynarce zabierać do domu, bo tu w szpitalu niebezpiecznie”. Więc rodzice zabrali mnie do domu. Droga powrotna była bardzo trudna. Ulica Krakowskie Przedmieście w Lublinie była nieprzejezdna. Na ulicy i chodnikach leżały pozabijane i popuchnięte konie. Widok był przerażający. Ludzie je ściągali, aby można było się przedostać przez ulicę. Trwało to dosyć długo. Pamiętam jeszcze, jak po tragedii ojciec zabierał mnie ze sobą, gdy szedł kosić zboże. Na polu była duża sterta słomy. Gdy nadlatywał niemiecki samolot, ojciec brał mnie na plecy i uciekaliśmy w tę stertę. To były straszne czasy. Wydarzenia tamtych okrutnych lat na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Zginęło wtedy 18 osób i spłonęło 13 gospodarstw. Do dzisiaj mam poważne problemy zdrowotne.

rodzina Wiejaków

pacyfikacja 2

Fotografie i relacja świadka pochodzą z publikacji „Bogucin 9 lipca ’44 i inne historie wojenne„, wydanej w ramach projektu „Moje miejsce – mój czas” przez grupę młodzieży skupionej przy Filii Biblioteki w Bogucinie.

IMAG0660Znicz zapalany przez Władysława Szymczyka, który uratował się podczas pacyfikacji,

IMAG0663Kwiaty składane przez Agnieszkę Obarę – przedstawicielkę rodzin pomordowanych,

20170709_115410oraz Monikę Kamińską – przewodniczącą Stowarzyszenia „Mój Bogucin”.

20170709_120049Na zdjęciu od lewej przedstawiciele rodzin: Sulejów, Pomorskich, Walaczów oraz Władysław Szymczyk.

20170709_115430 (Kopiowanie)

21_13

20170709_120816

Po drugiej stronie drogi krajowej, bliżej centrum owych tragicznych wydarzeń, stoi krzyż postawiony przez jednego z tutejszych mieszkańców. Ząb czasu w dużym stopniu naruszył jego stan. Z inicjatywy kilkorga członków Stowarzyszenia „Mój Bogucin” został on tego roku odrestaurowany. Wylano  postument, na którym osadzono nową granitową płytę z wygrawerowanym napisem. Płyta została ufundowana i zamontowana przez Pana Waldemara Kosiora z Bogucina a pozostałe prace remontowe wykonali: Monika i Adam Kamińscy, Adam i Tomasz Kapica, Leszek Muzyka i Paweł Struski. Tą drogą składamy wszystkim gorące podziękowania.

20170709_120850 (Kopiowanie)

20170709_120813 (Kopiowanie)

20170709_120941

IMAG0679

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *