Akademie są nudne. Przemawiają, przedstawiają, śpiewają, kłaniają się i kurtyna opada. Ale nie ta. Nie 3-majowa. Nie ta – przygotowana w tym roku przez dzieci i młodzież z Zespołu Szkół w Przybysławicach im. Bolesława Prusa i zaprezentowana jako dopełnienie garbowskich uroczystości upamiętniających 226 rocznicę uchwalenia pierwszej europejskiej konstytucji. Podziwiam, zazdroszczę i chylę czoła przed autorami i wykonawcami wspomnianego występu. Żeby coś zapadło w pamięć – nie musi trwać długo. Kilka okolicznościowych pieśni w wykonaniu szkolnego chóru, dobitnie zagrane scenki obrazujące rodzenie się i zapieczętowanie konstytucyjnych zapisów oraz przejmująca interpretacja wiersza o fladze wystarczyły, by nie pozostać obojętnym wobec sensu i wymowy trzeciomajowego święta.
Pieśń o fladze
Jedna była — gdzie? Pod Tobrukiem.
Druga była — gdzie? Pod Narvikiem.
Trzecia była pod Monte Cassino.
A każda jak zorza szalona,
biało-czerwona, biało-czerwona!
czerwona jak puchar wina,
biała jak śnieżna lawina,
biało-czerwona.
Zebrały się nocą flagi.
Flaga fladze dodaje odwagi:
— No, no, nie bądź taka zmartwiona.
Nie pomogą i moce piekła:
jam ciebie, tyś mnie urzekła:
nie zmogą cię bombą ni złotem
i na zawsze zachowasz swą cnotę.
I nigdy nie będziesz biała,
i nigdy nie będziesz czerwona,
zostaniesz biało-czerwona
jak wielka zorza szalona,
czerwona jak puchar wina,
biała jak śnieżna lawina,
najukochańsza, najmilsza,
biało-czerwona.
Tak mówiły do siebie flagi
i raz po raz strzelił karabin,
zrobił dziurę w czerwieni i w bieli.
Lecz wołały flagi: — Nie płaczcie!
Choćby jeden strzępek na maszcie,
nikt się zmienić barw nie ośmieli.
Zostaniemy biało-czerwone,
flagi święte, flagi szalone.
Spod Tobruka czy spod Murmańska,
niech nas pędzi dola cygańska,
zostaniemy biało-czerwone,
nie spoczniemy biało-czerwone,
czerwone jak puchar wina,
białe jak śnieżna lawina,
biało-czerwone.
O północy przy zielonych stolikach
modliły się diabły do cyfr.
Były szarfy i ordery, i muzyka
i stukał tajny szyfr.
Diabły w sercu swoim głupim, bo niedobrym
rozwiązywały biało-czerwony problem.
Flaga łkała: — Czym powinna
zginąć bo jestem inna?
Bo nie taka… dyplomatyczna,
bo tragiczna, bo nostalgiczna;
ta od mgieł i tkliwej rozpaczy,
i od serca, które nic nie znaczy,
flaga jak ballada Szopenowska,
co ją tkała Matka Boska.
Ale wtedy przyszła dziewczyna
i uniosła flagę wysoko,
hej, wysoko, ku samym obłokom!
Jeszcze wyżej, gdzie się wszystko zapomina,
jeszcze wyżej, gdzie jest tylko sława
i Warszawa, moja Warszawa!
Warszawa, jak piosnka natchniona,
Warszawa biało-czerwona,
biała jak śnieżna lawina,
czerwona jak puchar wina,
biało-czerwona, biało-czerwona, hej, biało-czerwona.
K.I.Gałczyński




Ale zanim zasłuchani znaleźliśmy się duchem w roku 1791, uczestniczyliśmy w pochodzie ulicami Garbowa zdążającym spod wrót parafialnej świątyni ku kamieniowi pooranemu napisem: „Cześć Kościuszce 1817-1917”. Pooranemu jak nasz kraj w 1792 roku od kul zadanych przez Rosję, kiedy zmuszeni byliśmy bronić postanowień Konstytucji 3 Maja. Zapukajmy „do drzwi kamienia” i z „ciekawości czystej” zajrzyjmy na pożółkłe karty historii 1792 roku wsłuchując się w echa ostatniej bitwy wojny polsko – rosyjskiej, która rozegrała się właśnie tutaj – na ziemi garbowskiej, markuszowskiej i kurowskiej podczas przemarszu, a właściwie odwrotu wojsk polskich pod dowództwem Józefa Poniatowskiego do stolicy. Może uczestnikami boju był któryś z naszych praprzodków? Oto fragment publikacji Adama Wolańskiego „Wojna polsko – rosyjska” malujący obraz odległych wydarzeń:
„Główna kwatera rosyjska 25 lipca znajdowała się w Lublinie, a polska w Kurowie. Tylna straż ks. Józefa, zajmując Markuszew, wysunęła drobne oddziały pod stanowiska nieprzyjacielskie i te docierały do Garbowa. Dla naporu na ariergardę cofającej się armii, Kachowski już tam wysłał dwa pułki kozackie. Dla ich poparcia ruszyły nazajutrz z rana inne pułki dońców z Orłowem na czele i 4 bat. ekaterynosławskich jegrów, za nimi szykowała się reszta wojska do dalszego pochodu. Gdy wieczorem Chomentowski z listem Bułhakowa przywiózł wieść o zawartym zawieszeniu broni, cofnięto wydane rozkazy ataku. Tymczasem placówki doniosły z rana, że widać Polaków skupionych pod Markuszewem, że zapewne spróbują orężnej rozprawy i Kachowski nakazał swym oddziałom stanąć na miejscu i bronić się tylko w razie zaczepki.
W polskim obozie 26 lipca wczesnym porankiem (o godzinie 5-tej) dano znać ks. Józefowi, że kozacy rabują rodzinę wojskowego felczera, spokojnie za armią zdążającego, i już się starli z naszymi placówkami. Wódz naczelny usłyszał od wziętego do niewoli dońca, że tylko 2 pułki kozackie są pod Garbowem. Rozkazał tedy 12 szw. doborowej jazdy na nich uderzyć; sam zaś na czele spotkanego feldwachu wysforował się naprzód. Wojsku nie ogłosił jeszcze urzędownie o ustaniu walki, choć wiedziano powszechnie i wrzało wszystko. Wówczas ks. Józef, miotany rozpaczą, może szukał zgonu, może liczył na rozbicie układów królewskich po orężnej rozprawie, gdy bój się zawiązał, popędził przed sobą kilkudziesięciu dońców, a ci, zaraz z początku tył poddawszy, ścigających prowadzili w zasadzkę na ustawione w odwodzie 2 pułki i ukrytą resztę wojska, stanowiącego dla ks. Józefa zupełną niespodziankę.
Jednocześnie kawaleria narodowa, cwałująca już za Markuszewem, dostała rozkaz atakowania widniejących na górze koazków, lecz gdy ci również pierzchli, zobaczono w oddali strzelców i huzarów, a bliżej po obu stronach drogi jegrów. Za późno dostrzeżono zasadzkę. Rozpędem koni uniesiona jazda obcesowo wpadła na jegrów, zajmujących trakt markuszewski z 4-ma działami, i zmieszała się przywitana rzęsistym ogniem i flankową szarżą dońców Orłowa. Przy strzelcach i huzarach przebywał Markow, a jeszcze nie zdążono go zawiadomić o ustaniu wojny. Ks. Józef bez żadnej broni, w największym rozgwarze „szalenie się… nadstawiał”, lecz należało z niewczesnej awantury wycofać się rychlej. Wysłał więc podpułkownika Kamieńskiego z trębaczem, uprzedzając Markowa, że rozejm zawarty, że ataku nie poprze, lecz napadnięty, energicznie myśli się bronić. Zanim jednak parlamentarz dotarł na miejsce, zanim obie strony, wstrzymawszy się od walki, stanęły o ćwierć mili naprzeciwko siebie, bój zajadły wrzał i ciągle polska jazda uchodziła pod naciskiem sił przemagających, zmieszana z rosyjską pogonią. Uchodziła z nieprzyjacielem na karku, pędzącym aż za Markuszew, i dopiero nadbiegająca brygada Sanguszki zatrzymała pościg.
Zycie ks. Józefa wisiało na włosku. Nacierał na niego kozacki ataman i jakiś wachmistrz z konnych strzelców Bauera, lecz nie poznali naczelnego wodza w berejterskiej kurtce ze szpicrutą w ręku i, gdy zwaliwszy z konia jadącego tuż obok namiestnika, zajęli się rabunkiem, rasowa klacz angielska przesadziła dwa płoty, unosząc ks. Józefa w bezpieczne miejsce. Obwiniano go o lekkomyślną chęć zapolowania na „kozuniów”, jak mówił, pomimo rozejmu i przyznać musimy, że obwiniano słusznie. Miejsce naczelnego wodza nie w tak ryzykownych harcach, dokonanych jakby wariacka, wesoła przejażdżka z postawieniem na kartę życia lub swobody. A płochą brawurę przypłaciło śmiercią lub ranami ze 20 ludzi przeważnie z brygady Jerlicza, zaprawionych do boju przez Obertyńskiego, i przybyły świeżo generał-inspektor jazdy, Stanisław Iliński, młody, prawy i zdolny, choć nie w zakresie wojskowego rzemiosła. Towarzysząc ks. Józefowi, padł on w Markuszewie w czasie pościgu przestrzelony kulą przez gardło, a potem zakłuty kozackimi pikami. Szczutowskiego dwa razy w rękę raniono spisą, lecz nieszkodliwie. Kilku Rosjan wzięto do niewoli, a jakoby ze 40 padło w polu.”
|
|





