Śladami miejsc zapomnianych

Wczesne październikowe popołudnie. Niebo jest czyste i wysokie, a w powietrzu unosi się zapach zbliżającej się jesieni. Pogoda w sam raz na niedzielne spacery i wędrówki. Wsiadamy więc na rowery i kierujemy się drogą na Garbów. Po kilkunastu minutach osiągamy cel planowanej od dawna podróży. Cel bliski, a jakże odległy. Majestatyczny. Wyjątkowy. Zapomniany. To niemy świadek ludzkiego bólu i zwątpienia.
Teren mamy dobrze rozpoznany. Stajemy dokładnie tam, gdzie jeszcze ok. ćwierć wieku temu znajdowała się cmentarna kaplica pod wezwaniem św. Leonarda.
Przed nami – w kierunku północno wschodnim – rozpościera się łan uprawnego pola, za nim „garbowskie dule”, które jak parawan strzegą intymności tego magicznego zakątka. Zza zielonej ściany drzew strzelają ku niebu neogotyckie wieże pobliskiej świątyni. Obok, po lewo, rośnie brzozowy zagajnik. On niczego nie pamięta, bo jest tu od niedawna.
Gdybyśmy mogli cofnąć czas, naszym oczom ukazałby się widok najstarszego ze znanych samodzielnych cmentarzy garbowskich – starszy od tego, który dziś jest określany mianem „Starego Cmentarza”. Według dawnych przekazów rosły tu trzy bardzo stare i wielkie lipy. Na jednej z nich miał się objawić wizerunek świętego, którego imię nadano wzniesionej tu kaplicy. Tuż obok znaleźlibyśmy masowe mogiły ofiar dziewiętnastowiecznej epidemii cholery, przywleczonej ze wschodu przez uczestników Powstania Listopadowego. Dziś nie ma tu już śladów dawnej nekropolii, choć żyją jeszcze tacy, co widzieli jak ziemia ta wypuszczała ze swych czułych objęć ludzkie szczątki i elementy budowli przypominających o istnieniu dawnej kaplicy. W głębokiej ciszy, w której słychać jedynie własne myśli, wyczuwamy dostojeństwo tego miejsca. Trudno, aby było inaczej skoro to właśnie z tego wzgórza płynęły z ust kapłana słowa wyroczni Bożej: „prochem jesteś i w proch się obrócisz…”, skoro właśnie tutaj wylało się morze ludzkich łez.

Ile naszych prababć i pradziadków zostało tu pogrzebanych? Ilu ich krewnych i znajomych? Ilu Bogucinian? Tego nie wiemy – ani my, ani nikt z żyjących, ponieważ całą wiedzę na ten temat pochłonęły na początku XX wieku „ogniste jęzory”, trawiąc archiwa kościelne wraz z niemal całym budynkiem. Ostała się jedynie murowana brama kościoła i część ścian bocznych.

Ruszamy dalej polną drogą, na północ, pod prąd dawnych orszaków pogrzebowych. Po drodze mijamy cmentarz „wisielców”, jako że według dawnych zwyczajów kościelnych nie mogli być oni chowani razem z innymi zmarłymi. Przecinając drogę na Ługów wjeżdżamy do wąskiego i głębokiego wąwozu prowadzącego do ruin „Kościeliska”. Słońce, ślizgając się po wiszących nad nami gałązkach drzew i krzewów, próbuje przebić liściasty parasol i wedrzeć się do koryta wąwozu. Jego rozproszone światło tworzy różnorakie odcienie, malując scenerie jak w bajkach Andersena. Chciałoby się powiedzieć: „Cudze chwalicie, Swego nie znacie, Sami nie wiecie, Co posiadacie”. To trzeba zobaczyć jeszcze raz, a potem… jeszcze raz. Dlatego obiecaliśmy sobie, że wrócimy tu za rok, w większym niż dwuosobowym gronie.

Tu spoczywają szczątki naszych przodków…

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *