BKS – historia piłką pisana cz.5
Wyższa klasa rozgrywkowa, to także wyższe koszty prowadzenia klubu. Przyszło nam się przekonać o tym jeszcze przed inauguracją ligi. Z tej przyczyny zmuszeni byliśmy wystąpić do Urzędu Gminy z wnioskiem o zwiększenie dotacji dla naszego klubu. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że w tym roku nie będzie żadnej podwyżki, ale możemy skorzystać z szansy zarobienia dodatkowych pieniędzy. O szczegółach tej oferty opowiem w dalszej części relacji z jesiennych wydarzeń roku 1994.
Zanim ruszyła liga, piłkarze BKS zgłosili się po raz drugi z rzędu do rozgrywek o Puchar Wójta gminy Garbów i tak jak przed rokiem zgarneli główne trofeum. Już podczas tego turnieju widać było, że procentować będą ruchy kadrowe z ubiegłego sezonu. Ściągnięty za namową Janka Firleja doświadczony obrońca Roman Zając (zakończył karierę w Zawiszy Garbów) pomimo słusznego już, jak na piłkarza wieku i mniej słusznego wzrostu wprowadził spokój w szeregach defensywnych, a dziewiętnastoletni Tomasz Wdowiak z Piotrowic siał popłoch w ataku, strzelając gole w lidze, jak na zawołanie. Jesienią, aż 14 razy zmusił bramkarzy rywali do wyciągania piłki z siatki.
Pierwszy mecz sezonu 1994/95 rozegraliśmy na boisku w Niedźwiadzie, aplikując naszemu przeciwnikowi na przywitanie w A klasie 3 gole. Niestety gospodarze odpowiedzieli taką samą ilością trafień i spotkanie zakończyło się podziałem punktów. Jak na początek, całkiem nieźle. W naszej ekipie ów wynik został uznany za dobry prognostyk przed dalszymi występami. Ten optymizm potwierdził następny mecz wygrany różnicą czterech bramek z Czarnymi Pliszczyn. Wszystko „grało” do meczu czwartej kolejki. Wtedy w zespole pojawił się konflikt w wyniku, którego nastąpiła istotna zmiana kadrowa – obrońca Zbigniew Rozwadowski zastąpił na stanowisku grającego szkoleniowca Marka Wolińskiego. Ten ostatni zrezygnował z dalszej gry w Bogucinie. Pierwszy sezon w tej klasie rozgrywkowej BKS zakończył 6 listopada przekonywującym zwycięstwem nad drużyną z Leszkowic. W całym sezonie rozstrzygnęliśmy na swoją korzyść cztery spotkania, tyleż samo razy schodziliśmy z boiska pokonani, a trzy mecze zakończyły się podziałem punktów. Po rundzie jesiennej wylądowaliśmy w środkowych rejonach tabeli z identyczną różnicą punktów do lidera, co i do drużyny zamykającej ligową stawkę. Kilka dni później, w święto niepodległości, zawodnicy w asyście bogucińskich dziewcząt uczestniczyli we mszy świętej, po czym złożyli kwiaty na grobach poległych legionistów na cmentarzu wojennym w Jastkowie.
Zakończyła się piłkarska jesień. Szło ku zimie, a w klubowej kasie świeciło pustkami. W tej sytuacji zmuszeni byliśmy szukać sposobu na zatkanie budżetowej dziury. Takową możliwość stwarzała telefonizacja gminy Garbów. Konkretnie, chodziło o możliwość zarobkowego zasypywania rowów po wykopach na kable telefoniczne. Oferta dotyczyła terenu całej gminy. Trzeba było działać szybko, bo chętnych do tych zasypek nie brakowało. Gorączkowe poszukiwania odpowiedniego sprzętu, który by się do tych zadań nadawał skończyły się zakupem zdezelowanego peerelowskiego spychacza. Zwieźliśmy pod osłoną nocy całą tę furę złomu i zdeponowaliśmy na podwórku sołtysa, Jana Chabrosa.
Ludzie znający się na rzeczy dość szybko doszli do wniosku, że „Ewę” (tak ów sprzęt został nazwany) należy najpierw kompletnie „roztegocić”, a następnie krok po kroku czyścić, konserwować, remontować, uzupełniać i składać ponownie. Rolę pierwszego mechanika powierzono Zbigniewowi Rozwadowskiemu – to on decydował o tym, co, jak i w jakiej kolejności należy remontować. Resztę „serwisu” stanowili w głównej mierze ci, co najbardziej napracowali się przy budowie lokalu klubowego. Do nich należało wykonywanie mniej skomplikowanych, aczkolwiek nie mniej pracochłonnych czynności. Remont nie był łatwy, wiele elementów było zużytych, bądź skorodowanych, niektóre trzeba było dokupić, dorobić albo zmodernizować. Naprawa spychacza trwała ponad 3 tygodnie. Większość prac odbywała się pod chmurką. Na dodatek, jak to w listopadzie, było zimno. W Grudniu, wyremontowaną i odmalowaną na niebiesko Ewę „dosiadł” M. Abramek i wyruszył nią na podbój gminy. Początki były trudne, awaria goniła awarię, ale w końcu udało się jakoś opanować sytuację.
W pierwszej dekadzie grudnia rozpoczęliśmy przygotowania do kolejnej akcji, która powinna bezwzględnie trafić na karty historii naszej miejscowości. Zadanie miało polegać na likwidacji byłych stawów rybackich, w których w przeszłości prowadzono hodowlę ryb. Po wojnie było tu miejsce kąpieli i letniej rekreacji miejscowej ludności. Teren pomiędzy główną drogą w Bogucinie, a tzw. „aleją lipową” wypełniało niegdyś spore rozlewisko dwóch stawów. W wyniku przeprowadzonej na tych terenach melioracji gruntów zaczęły one stopniowo wysychać. Wskutek tego teren ten w szybkim tempie zaczął pełnić funkcję wysypiska śmieci. My mieliśmy ten proces zahamować, zmieniając nieodwracalnie oblicze tego miejsca. Na powierzchni jednego ze stawów miało powstać boisko do piłki nożnej. Takie z prawdziwego zdarzenia. Tak zakładał plan. W opinii części mieszkańców wsi ideę tę można by uznać za piękną i mądrą, gdyby nie to, że wydawała się być zupełnie niemożliwą do zrealizowania. Niektórzy wyciągając odwróconą dłoń i parafrazując stare przysłowie mówili „Prędzej mi tu kaktus wyrośnie niż powstanie boisko”. Nie zrażając się tymi docinkami przystąpiliśmy do likwidacji śluzy, przedzielającej obydwa stawy. Potem trzeba było wykopać nowy rów okalający przyszłą płytę do gry, aby odprowadzić wodę z przebiegających tędy cieków wodnych. Zaraz na wstępie robót niezwykłej przygody doświadczył Sławomir Gnieciak, który stoczył walkę z piżmakiem, broniącym zażarcie swego legowiska. Na szczęście „Siwy” wyszedł z tej opresji bez szwanku, ale cała ta historia jeszcze długo była przywoływana przy okazji różnych wspomnień o budowie stadionu.
W dalszej kolejności podjęto prace, które wymagały „pospolitego ruszenia” mieszkańców Bogucina. Bez tego cała akcja nie miałaby szans powodzenia. Aby zasypać stary rów na terenie stawu, na którym miało powstać boisko trzeba było skądś zorganizować duże ilości ziemi. Wyjściem, z którego skorzystaliśmy było powiększenie rowu na drugim ze stawów. Uzyskane w ten sposób masy ziemi należało przewieźć na przyczepach ciągnikowych. Te czynności można było wykonać tylko wtedy, gdy nastały pierwsze przymrozki. Inaczej ciągniki utknęłyby w grząskim terenie. Początkowo wszystko układało się po naszej myśli – gminna koparka, obsługiwana przez Ignacego Banaszka, kruszyła zmarzliny i kopiąc metr po metrze ziemię ładowała ją na przyczepy. Wszystko odbywało się bez przestojów – gdy jeden ciągnik odjeżdżał natychmiast podstawiany był następny. Jednak niedługo potem słupek rtęci zaczął spadać coraz to niżej i niżej. Ziemia spod koparki zaczęła przypominać granitowe skały. Ogromne, zmarznięte bryły, spadające na przyczepy powodowały coraz częstsze awarie. Wyginały się podłogi przyczep, tłukły lampy, łamały burty, pękały przewody hydrauliczne. Straty materialne były coraz to większe, ale nikt nie zamierzał składać rezygnacji. Roboty trwały nieprzerwanie od świtu do zmierzchu, choć ludziom coraz bardziej dawał się we znaki siarczysty mróz. Całodniowe przebywanie w tych warunkach „pod chmurką” stawało się nie do zniesienia. Było też sprawdzianem ludzkiej wytrzymałości i poświęcenia. Aby choć częściowo niwelować niektóre dolegliwości pogodowe paliliśmy ogniska i piekliśmy kiełbaski. Staraliśmy się przede wszystkim podtrzymywać wzajemnie na duchu, by nie ulec zwątpieniu. Aż do czasu. Kiedy ziemia przemarzła na głębokość jednego metra zmuszeni byliśmy się poddać. Prowadzenie dalszych prac w tych warunkach stało się po prostu niemożliwe, a ich dokończenie zostało przeniesione na bliżej nieokreślony termin.
Wśród osób, które woziły ziemię swoimi ciągnikami byli Gustaw Jędrejek, Jerzy Szlachetka, Leszek Muzyka, Andrzej Rozwadowski, Stanisław Chabros, Piotr Stachyra, Krzysztof Chmielewski i Leszek Sosnowski. Jako zmiennicy jeździli również Jan Firlej i Kazimierz Wojnowski. Największym „kaskaderem” był pierwszy z wymienionych. Gustaw radził sobie w każdych okolicznościach, podejmował najtrudniejsze wyzwania. Jego obydwie przyczepy po całej akcji nadawały się tylko do kapitalnego remontu.
Porażkę z aurą przyjęliśmy z pokorą. I ze spokojem, ponieważ pomoc, jaką okazali nam mieszkańcy wsi dawała pełne gwarancje późniejszego dokończenia rozpoczętych prac. I to był najważniejszy akcent ostatnich dni kończącego się roku.
Cdn.
„EWA’ pod dowództwem M. Abramka podczas zasypek rowów telefonicznych
Panie Prezesie byliście i jesteście WIELCY!!!!!!!!
Niech nadchodzące Święta Wielkiej Nocy przyniosą same radosne i szczęśliwe dni oraz będą doskonałą okazją do spędzenia wspaniałych chwil w gronie najbliższych.
Życzy cała rodzina DECÓW.